O obracaniu pieniędzmi

  • 11 marca 2021
150 150 I Liceum Ogólnokształcące im. Leona Kruczkowskiego w Tychach

O obracaniu pieniędzmi

 

Siedziałyśmy w parku, chociaż podczas roztopów nosi to cechy umartwiania się. Ani zimno, ani ciepło, wszędzie błoto, a drzewa wyglądają jak patyczki po lodach nieudolnie wepchnięte w stosy zgniłych liści…

W związku z powyższym nikogo specjalnie nie zdziwiło, gdy wypowiedziałam na głos to, co cały świat niezbyt delikatnie sugerował swoim wyglądem:

– Nie chce mi się.

Ala rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie znad kubka z nędznymi resztkami herbaty (których nie mogła wypić, bo powolne sączenie napoju było jedynym alibi dla zdjęcia maseczki na jakiś czas).

– Czego ci się nie chce? – zapytała, jakby właśnie podchodziła do martwego aligatora i próbowała sprawdzić kijem, czy aby na pewno jest martwy.

Alicja od początku swojej kariery człowieka piśmiennego z zapałem budowała wieżę. Wieża składała się z obowiązków szkolnych, które należało wypełniać bez zarzutu, z konkursów, w których należało sprawdzić swoje umiejętności, a także z rozlicznych zajęć dodatkowych, które pozwalały rozwijać każdy z jej talentów. Właśnie dlatego nie lubiła mówić o wszystkim, co mogłoby mieć związek z lenistwem, niechciejstwem i tym podobnymi -stwami, bo gdyby coś takiego zakorzeniło się w jej nastawieniu, to cała ta imponująca wieża runęłaby na nią z wielkim hukiem.

Rozmawiając ze mną, dawała popis niezwykłej odwagi…

– No właśnie niczego – westchnęłam ciężko, nieczuła na dramaty rozgrywające się najprawdopodobniej w myślach mojej przyjaciółki. – Zupełnie niczego.

Ala przez chwilę zbierała myśli, wyraźnie wysilając się, żeby nie spojrzeć na mnie wzrokiem spracowanej matki, której dziecko po raz kolejny zawiodło przy skomplikowanym zadaniu w rodzaju wiązania sznurówek.

– Czekasz, aż wymyślę ci jakieś fascynujące zajęcie? – zapytała wreszcie z rozbawieniem.

To chyba było oczywiste! Spojrzałam na nią wiele mówiącym wzrokiem. Chyba zrozumiała powagę sytuacji, bo tym razem zamyśliła się naprawdę głęboko.

– No to sprawdź, co robi Gosia – wypaliła po dłuższej chwili.

Z wrażenia aż mnie zatchnęło.

Pojęcie pokory nie było mi obce. W ciągu siedemnastu lat życia poniosłam tyle mniej lub bardziej spektakularnych porażek, że musiałam wykształcić przynajmniej jej namiastkę. Ale przegranie szkolnego konkursu to jedno, a usłyszenie od najlepszej przyjaciółki, że mam uczyć się życia od dziewięciolatki (i w dodatku – młodszej siostry!), to zupełnie co innego. W pewnych sytuacjach pokora musi zejść na bok.

– Słucham?! – wykrzyknęłam z umiarkowanym oburzeniem.

– Ona przecież zawsze robi fajne rzeczy, możesz coś podpatrzeć.

– Jasne, lepienie misiów z plasteliny – prychnęłam, rzucając pierwsze zajęcie trzecioklasistów, które przyszło mi na myśl. – Na pewno sporo się nauczę.

A moja siostra w tym czasie rozkręcała bardzo obiecujący i niezbyt legalny biznes, który nie miał nic wspólnego z plasteliną…

Wróciłam do domu w podłym nastroju, ale z mocnym postanowieniem. Otóż właśnie będę obserwować życie Gosi i zobaczymy, ile z tego wyniosę! Jeszcze Ala zobaczy, że moja młodsza siostra też nic wielkiego nie robi!

Spotkałam ją w drzwiach, i – jakby na potwierdzenie moich myśli – siostra dzierżyła w

ręku ogromną paczkę żelków.

No tak. Zbija bąki i objada się słodyczami. Ładny mi przykład!

– Co słychać? – zapytałam dosyć neutralnym tonem, kiedy przytuliła się do mnie i, w napadzie przyjaznych uczuć, zaoferowała przekąskę.

– A niiic – mruknęła – Stefek się na mnie obraził.

– Stefan? Ale przecież byliście przyjaciółmi!

Gosia rzuciła mi spojrzenie sugerujące, że to sprawa tylko dla wtajemniczonych, po czym sucho poinformowała: „Konflikt w interesach”.

Ach, te interesy z podstawówki! Ile razy sama wymieniałam się jakimiś głupimi zabawkami, powodując później dantejskie sceny w szatni…!

Gosia, a razem z nią ogromna paka żelków, zniknęła za drzwiami pokoju, a ja nie poświęciłam więcej czasu na refleksję. Jak na razie teza o głupiutkich zajęciach młodszej siostry była w pełni potwierdzona.

 

Dwa dni później pojawiły się jednak pierwsze podejrzenia.

Wszystko przez to, że – od kiedy praca zdalna stała się nieodwołalną codziennością – tata z zapałem urządzał sobie centrum dowodzenia. Nie wystarczyły dwa laptopy, trzy zestawy słuchawkowe i krzesło biurowe większe od całego biura – trzeba było zrobić też magnesy.

Były one źródłem nieustającej uciechy dla mnie oraz nieustającego stresu dla taty. Wydrukował na nich nazwiska swoich podwładnych, żeby łatwiej zapamiętać, w jakich konfiguracjach wysyła ich na delegacje. Dzięki temu przy śniadaniu mogłam oglądać ojca, który stał przed lodówką (najbardziej praktyczne miejsce na magnesy, jak wiadomo) i mruczał coś w rodzaju „Drab w Zakopanem, Spadło do Gdańska, Wicher i Plucha jeszcze dwa dni pod Poznaniem…”, przesuwając energicznie plakietki.

Problem polegał na tym, że za każdym razem, gdy jakaś nieodpowiedzialna dusza otwierała lodówkę, mimochodem przesuwała też magnesy. Żeby nie dodawać tacie zmartwień, bardzo często próbowaliśmy odtworzyć oryginalną kombinację na własną rękę, chociaż nie zawsze wychodziło to najlepiej…

Właśnie na takim zajęciu przyłapałam Gosię, gdy po lekcjach zjawiłam się w kuchni z zamiarem nielegalnej konsumpcji czekolady.

– Co tam? – rzuciłam wesoło i niewinnie, starając się nie zerkać w stronę szafki ze słodyczami.

Siostra nawet nie spojrzała w moim kierunku. Dopiero teraz zauważyłam, że w prawej dłoni trzyma kartkę, z której odczytuje… Najwyraźniej zestawy nazwisk, które próbowała poukładać na lodówce. „Sprytne dziecko!” – pomyślałam. „Pewnie zapisała, jak tylko tata ułożył, i teraz nie będzie już zamieszania”. Ponieważ Gosia już nie wyglądała na człowieka, który każde moje wykroczenie sumiennie doniesie władzy zwierzchniej, bez stresu zabrałam się do tego, po co przyszłam.

– Jadzia? – usłyszałam zza pleców, kiedy wyjmowałam drugą kostkę nadziewanej deserowej.

Z ponownie rozbudzonym przerażeniem odwróciłam się do siostry.

– Dla mnie też weź… – westchnęła Gosia, i coś w jej wyglądzie przywodziło na myśl spracowanego dyrektora banku.

Tak się złożyło, że jakiś czas później siedziałam w pokoju najmłodszej z rodzeństwa i akurat cieszyłam się jej względami. Przede mną na stoliku kawowym leżały trzy paczki żelków, a siedząca naprzeciwko gospodyni miała bardzo zafrasowany wyraz twarzy.

– Masz może ochotę na kwaśne? – zapytała po chwili – Albo na truskawkowe węże?

To był już trzeci raz, gdy proponowała nowy smak, i zaczęłam mieć poważne wątpliwości co do przyczyn jej nadzwyczajnej szczodrości.

– Słuchaj, czemu ty mi tak wciskasz te żelki? Przecież lubię je o wiele mniej niż ty.

– Tak, ale ktoś to musi zjeść. Ja już nie daję rady… – westchnęła Gosia.

– Jak to: „nie dajesz rady”?! To ile ty tego masz?! – nagle przeraziła mnie wizja młodszej siostry pochłaniającej ogromne ilości słodyczy, bo jakby nie było, byłam trochę odpowiedzialna za jej zdrowie i uzębienie.

Mała podniosła się z krzesełka z ponurą miną i otworzyła szafkę nocną. Całe miejsce, które do tej pory zajmowały pluszaki, klocki i kredki, teraz należało do kolorowych opakowań wszelkiego rodzaju żelków. Nie miałam wystarczających zdolności matematycznych, żeby obliczyć ich wartość, ale na moje oko znacznie przewyższała ona miesięczne kieszonkowe Gosi.

– Skąd ty to masz?!

– Kwaśne od Wojtka, węże i miśki od Michała. Cała reszta od Stefka – poinformowała sucho siostra.

– Ale tak nie można! Dlaczego oni ci dają tyle żelków?!

– Sami chcieli! Ja myślałam, że to będzie przyjacielska przysługa, ale im się chyba podoba, jak mają coś na wymianę…

– Jaką wymianę? – pytałam coraz słabszym głosem.

– No, za magnesy. Ja im ustawiam jak chcą, a oni z wdzięczności przynoszą mi żelki. Wojtek dzięki temu wreszcie zobaczył Stadion Narodowy.

Wtedy dotarło do mnie, że Wojtek, Michał i Stefan są dziećmi pracowników tej samej firmy, w której pracuje nasz tata, i często jeżdżą ze swoimi ojcami na delegację. Najwidoczniej dowiedzieli się o całej sprawie z magnesami i pozałatwiali sobie z Gosią ciekawsze wyjazdy…

– Chyba powinnam powiedzieć o tym rodzicom – westchnęłam.

– Nie! – siostra chwyciła mnie za rękaw i z błagalną miną spojrzała w oczy – Muszę wymienić te żelki, zanim mi skonfiskują! – powiedziała najbardziej dramatycznym głosem, jaki w życiu słyszałam, ale po chwili zaczęła spokojniej się zastanawiać. – Z kwaśnymi nie będzie problemu, Maja już mi obiecała babeczki na wymianę, ale zostanie siedem paczek pozostałych… Ciągle negocjuję z Karoliną, najwcześniej w przyszłym tygodniu będę miała czysty magazyn.

– No dobra, tydzień spokoju, ale potem zamykasz biznes i wszystko wyśpiewasz rodzicom, tak?

– Tak. Tylko obiecaj, że ty nic im nie powiesz!

Obiecałam.

…Ale już następnego dnia przekonałam się, że była to obietnica trudna do dotrzymania.

– Jadzia, musimy porozmawiać – powiedziała mama śmiertelnie poważnym tonem. Tata stał tuż obok niej i też nie wyglądał wesoło.

Zaczęłam w myśli robić rachunek sumienia z ostatnich trzech lat i usiadłam przy stole, z napięciem czekając na ich słowa.

– Chodzi o twoją siostrę. Gosia ostatnio bardzo nas niepokoi… – westchnął tata. – Zauważyłaś, że przynosi ze szkoły żelki?

– Taaak, chyba tak – odpowiedziałam ostrożnie.

– No właśnie. Kiedy o to zapytaliśmy, powiedziała, że dostaje je od chłopców – kontynuowała mama –  Od trzech chłopców! Ja rozumiem, że to jeszcze dzieci, że nie wiedzą nic o uczuciach, ale chyba powinnaś z nią porozmawiać. Przecież ona im w końcu złamie serca!

Wizja Gosi pośród trzech adoratorów bardzo mnie ubawiła, ale niczego nie dałam po sobie poznać.

– Dobrze – zgodziłam się, zachowując kamienną twarz. – Porozmawiam z nią, ale nie martwcie się, takie rzeczy nie trwają wiecznie. Za tydzień już wszyscy o tym zapomną…

 

Gosia dotrzymała swojej części obietnicy i, gdy tylko pozbyła się nadwyżki towaru, jednocześnie wzbogacając magazyn o trzy babeczki śliwkowe i całą serię książek o Harrym Potterze (wypożyczone na trzy tygodnie z możliwością przedłużenia. Karolina zwykle nie dawała tak łagodnych warunków…), przyznała się do wszystkiego rodzicom.

Sprawa została wyjaśniona ze wszystkimi zaangażowanymi i wydawałoby się, że nikt więcej nie będzie o niej myślał, aż któregoś dnia najmłodsza z rodzeństwa przyniosła ze szkoły radosną wieść:

– Od środy mamy warsztaty! „O obracaniu pieniędzmi, czyli przedsiębiorczość dla najmłodszych”.

Tata podniósł wzrok znad gazety i zamyślił się głęboko.

– Obowiązkowe? – zapytał wreszcie.

– Chyba nie…

– No to cię zwolnię – oznajmił radośnie – Tobie takie rzeczy nie są potrzebne…

 

Marta Staniczek