ADAŚ IDZIE NA STUDIA
Mój brat był mądry i nie podlegało to dyskusji.
A jednym z najzabawniejszych następstw tej jego mądrości było to, że wszyscy święcie wierzyli, że poradzi sobie z dowolną dziedziną nauki, techniki i w ogóle – wszystkiego. Każdy życzliwy krewny, który posiadał jakiś szczególnie hołubiony kierunek, co i rusz tłumaczył biednemu Adasiowi, jaki to by nie był z niego informatyk, prawnik czy dentysta.
Wśród tych Życzliwych prym bez wątpienia wiódł Dziadzio, ale trzeba przyznać, że był też najłaskawszym z nich. O ile ciocia Gosia niezawodnie dostałaby spazmów, gdyby jej siostrzeniec poszedł, owszem, na prawo, ale na prokuratora, o tyle Dziadek rozkładał przed Adamem cały wachlarz kierunków – byle na politechnice. Z dziecięcą ufnością przyglądał się kolejnym (konsekwentnie humanistycznym) zainteresowaniom Adasia, z całego serca wierząc, że są to tylko romanse, przelotne zauroczenia. No a fizyka przecież poczeka…
Wiadomość, że wnuk wybiera się na uniwersytet, Dziadek zniósł mężnie. Nie dał się wytrącić z równowagi, wprost przeciwnie – gestem wielkopańskiej łaskawości uznał, że medycyna to owszem, bardzo przyzwoita droga, a i zarobić można niemało.
Nadal nie wiem, czy była to wrodzona dzielność, czy tylko straceńcza odwaga, ale coś w końcu pozwoliło Adasiowi zebrać siły i dokładnie wyjaśnić głowie rodu, że całkiem poważnie i z własnej woli zapisał się na sinologię.
Tym razem cios był potężny. Dziadek zaczął się martwić, i kiedyś nawet zastanawiałam się razem z Maliną, czy wątpi on w karierę braciszka, czy może w jego zdrowie psychiczne. Najpierw tłumaczył, cierpliwie i wyrozumiale, że żadnych praktycznych umiejętności, że tłumacze są na wymarciu, bo przecież elektronika (ach! gdyby tak był inżynierem!) i wreszcie – że przecież nie utrzyma za to rodziny, ale gdy na ten koronny argument Malina całkiem niewinnie zauważyła, że Adaś nie ma nawet dziewczyny – więc zajmijmy się podstawowym problemem! – Dziadek zmuszony był zmienić taktykę.
Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się po nim takich zmyślnych, a nawet, można powiedzieć, chytrych konceptów. A zaczęło się całkiem niewinnie! Z tego, co pamiętam – od pralki.
W rodzinie, w której od pokoleń wierzy się we wszechstronność wykształcenia, pomoc potrzebującym i niezawodność srebrnej taśmy, pierwszym (bezwarunkowym) odruchem w przypadku dowolnej awarii jest telefon do syna, wujka albo teścia. Tak było również wtedy, gdy Adaś pakował się przed wyjazdem.
– Dziadek prosi, żebyś zajrzał do niego na chwilkę – powiedziała mama, odkładając słuchawkę – Pralka mu się zepsuła.
Braciszek podniósł głowę znad sterty skarpetek, których nijak nie dało się dobrać w pary.
– A w czym ja mam pomóc? – zapytał nieco rozkojarzonym głosem, ale pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Tak czy inaczej, pojechał. Pojechał, wrócił i nikt go o nic nie pytał, bo zbliżająca się odyseja przyszłego studenta pochłaniała uwagę znacznie bardziej niż jakaś śmieszna pralka.
Kolejny etap tego, co później okazało się szatańskim zamysłem Dziadka, nastąpił tydzień później – kiedy Adaś przyjechał na weekend po nowe słoiki. Jeszcze w autobusie dostał SMS-a: „Przyjdź jak będziesz miał chwilę”. Tak się złożyło, że w tym samym czasie załatwiałam z Dziadkiem jakieś moje sprawy, miałam więc okazję podziwiać rzekomego Złotą Rączkę w akcji. Było to zaiste wyborne widowisko, chociaż wystawiało siostrzane poważanie na próbę – mój brat, ten heros samokształcenia, ta umysłowa potęga i chodzący rozpuszczalnik nauczycielskich serc – więc on właśnie stał jak ten ciołek ze śrubokrętem w ręku i miał taką minę, jakby zaraz miał pytać go o sens życia.
Wtedy właśnie dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Może i mój dziadek ma już swoje lata, może bywa naiwny i trochę dziecinny, ale żeby tego draba o sokratejskim wyrazie twarzy zatrudniać do rozkręcania lodówki potrzebne są o wiele gorsze skrzywienia. Wszystko zaczęło się powoli wyjaśniać, kiedy Dziadek zabrał się do dzieła. Z wprawą i doświadczeniem człowieka odpowiedzialnego za trzy czwarte wiedzy matematycznej wszystkich swoich wnuczek Dziadzio zaczął odkręcać kolejne wnętrzności lodówki, przy każdej podając jej wszystkie trzy potoczne nazwy (oraz jedną gwarową), funkcję i przeznaczenie w całym układzie. A Adaś, jak to Adaś, stał z boku, kiwał głową i – jeśli dobrze znam mojego brata – zapamiętywał wszystko, co do przecinka.
Na tej szalonej zabawie zeszło im parę godzin, ale kiedy skończyły się i kruche ciasteczka, którymi sprytny Dziadek kupił moją przychylność, i lodówkowe bebechy, postanowiłam zakończyć to posiedzenie.
– To co się właściwie zepsuło?
Głowa rodu spojrzała na mnie, jakbym właśnie wbiła mu sztylet w plecy, a ja już wiedziałam, na czym polega ten szatański plan.
Żeby nie pogarszać moich stosunków z Dziadziem, więcej nie wtrącałam się do przypadkowych „napraw”, w które angażowano mojego brata. Poprzestałam na obserwacji i rozważaniach nad szansą powodzenia dziadkowej strategii.
O tym ostatnim przekonałam się jakiś czas później, kiedy podczas rodzinnego przyjęcia ekspres do kawy zabuczał, zaterkotał i w końcu zaczął mrugać wszystkimi oczętami naraz. Natychmiast zebrało się kolegium w postaci dwóch wujków, taty, dziadka i kuzyna Mietka, który co prawda na niczym się nie zna, ale ogląda dużo filmów. Rozpoczęła się dyskusja, której celem było ustalenie, jakiż to organ wewnętrzny naszego ekspresu nie radzi sobie z podwójnym latte dla cioci Gosi oraz wymyślenie, jak należałoby go naprawić.
Podejrzewam, że rodzimi politycy na widok tej wymiany zdań odwróciliby się z niesmakiem, ale na szczęście Adaś przybył na ratunek jeszcze zanim doszło do rękoczynów.
– O, to nic takiego. Pewnie przewody wentylatorka zahaczyły o obudowę układu elektronicznego – rzucił najbardziej nonszalanckim tonem, jakby w ogóle nie zauważał tej apoteozy zachwytu na twarzy Dziadka – Wystarczy zdjąć boczną ściankę i przesunąć ten czerwony kabelek…
Kiedy braciszek oddalił się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, jak spod ziemi wyrósł przed nim kuzyn Mietek.
– E, a ty skąd to wiesz? – zapytał z wyrazem nabożnego podziwu na okrągłej twarzy.
Adaś ponad jego ramieniem rzucił mi spojrzenie pełne najczystszej satysfakcji.
– W firmie mieliśmy tak samo. Pan Wang mi o tym opowiadał, kiedy skończyliśmy omawiać moje tłumaczenie umowy…
Marta Staniczek